Staram się nie chwalić gdzie jedziemy, bo różni są ludzie i ich intencje (ja wiem, karma wraca, ale to i tak po fakcie). Nie ma we mnie ekscytacji i radości, a do ostatniego momentu jest nerwówka. Nie potrafię się wyluzować, nie potrafię się cieszyć. Tak już mam, przed każdym wylotem ta sama historia, a raczej histeria. Nie boję się latać, nie boję się podróżować – ba ja to uwielbiam, ale od momentu kiedy siedzę już w samolocie. Do tego czasu tyle może się wydarzyć, tyle może się stać, żeby nic nie wyszło.
Tak jak już wiecie po tytule, uciekł nam samolot. Ale od początku! Z okazji moich 30 urodzin Matt wymyślił nam urlop, który był jednocześnie moim prezentem. Taka już nasza wspólna tradycja, że urodziny = pakowanko i spierdzielanko. Niektórzy się irytują, że nigdy nas nie ma, no ale taki urok. W tym roku wyjątkowa cyfra to i miejsce musiało być szczególne. Padło na Tajlandię <3
A teraz się skupcie, bo leci plan wycieczki. Czwartek 20 lutego mieliśmy zacząć naszą podróż. Jak miało być? Godzina 12:45 bierzemy taksówkę na dworzec autobusowy z którego mamy mieć transport na lotnisko. Autobus (National Express) powinien przyjechać około godziny 13. Na trasie planowane były 4 przystanki : Luton (lotnisko dla tanich lini lotniczych, dobrze nam znane), Hemel Hempstead (nie wiem co tam jest), Heathrow (główne i największe lotnisko w Londynie), Gatwick (nasze miejsce docelowe). Na naszym lotnisku powiniśmy być około godziny 16. Mieliśmy sobie na spokojnie przejść oprawę, iść na piwko, kupić krem do opalania. Zapasu było sporo bo lot do Dubaju (następnie transfer do Bangkoku) miał być o godzinie 20:20, czyli do 19:40 wpuszczali na pokład samolotu. Planowo mieliśmy już wygodnie siedzieć, mieć zajebiste humory, niczym się nie martwić i cieszyć wakacjami. Mieliśmy… bo wszystko się zesrało.
A jak było? Dojechaliśmy na dworzec… godzinę później (mimo wielkiego zapasu czasu) autobusu dalej nie było, a ja stresowałam się gorzej niż przed maturą (tak matura to bzdura, ale niestety ma znaczenie). Po ponad godzinie gdy nasz rumak na ropę się zjawił, poczułam się lepiej. Bo już siedzieliśmy, już jechaliśmy a ja stresowałam się na normalnym poziomie (tym akceptowalnym jeszcze przez Mata). Ale! Tylko chwilę, bo za Luton utknęliśmy w masakrycznym korku. Ja odświeżałam w panice google maps, wkurwiając Mata tym niemiłosiernie. Dostawałam co chwilę większych ataków paniki widząc, że czas dojazdu się wydłuża i wydłuża, a na drodze pojawiają się co chwilę nowe wypadki. W pewnym momencie na trasie widniał tylko kolor CZERWONY, a ja zaczęłam płakać. Miałam przed oczami tylko złe wizje, ale z drugiej strony spokojnego Mata (to jak pobieranie krwii i picie Pina Colady jednocześnie). Chciałam coś zrobić, bo w swojej główce ubzdurałam sobie, że nie ma chuja, żebyśmy zdążyli. Zaczęłam sprawdzać Ubera, myśląc, że jeśli go zamówimy teraz (2 stacja) to pojedziemy prosto na Gatwick, omijając przedostatni podstój (walka z czasem). Nie wiem co ja sobie myślałam, że w uberze jeżdzą kierowcy z filmu Szybcy i wściekli? Bo mi nie było wtedy szkoda wydać nawet te 100 funtów na jazdę. Problemem było przemieszczanie bo WSZYSTKO kuwa stało! Moje serce prawie też. Bez helikoptera mogłam sobie wsadzić te pieniądze.. spowrotem do portfela.
Nie wiem czy czujecie to, czy potraficie sobie wyobrazić chociaż odrobinę to, jak się wtedy czułam. Ta bezradność była okropna. Bezradność ssie! Bo nic nie jest zależne od Was. Nic… Godzina 17:30, przed nami przedostatni przystanek, o locie nie wspomnę. Godzina 18:00 słyszymy, że autobus się zepsuł. I tak wytrzymał długo, bo całą drogę słyszeliśmy, że układ ledwo działa. Ciekawie co nie ? To wam jeszcze dodam, że to było drugi autobus, bo pierwszy zepsuł się na amen z tego samego powodu (przyczyna początkowego opóźnienia). W autobusie nagle zawrzało. Dziwię się, że dopiero teraz? Poruszenie, że nie zdążymy do Gatwick : no coś TY (wybucham pustym śmiechem)?! Kierowca uspokaja, że dojedziemy maksymalnie do Heathrow, a tam podstawią kolejny autobus. W tym momencie, jesteśmy już na 500% pewni, że NIE ZDĄŻYMY na samolot. Zaczynam myśleć, co nas zaraz ominie, oczy zaczynają się pocić, w gardle czuję jakby mi utknęła kluska śląska, serce bije jak pojebane. Nie daję rady, wymiotuję w mini toalecie. Wracam. Nie jest wesoło. Podchodzi do mnie inny pasażer, nazywałam go Naiwnym Człowiekiem. Miał lot w tym samym czasie co my i spokojnie powiedział, że kierowca to załatwi, nie ma się o co martwić. Chciałam mu odpowiedzieć, że co kurwa załatwi? Jest Dżinem, który w magiczny sposób zatrzyma czas, czy nas w tym czasie przeniesie? Na Baby Drivera też nie wyglądał… Pokiwałam głową.
W mojej głowie zaczą się wewnętrzny nalot, bombardowanie najgorszymi myślami. Lot przepadnie, transfer przepadnie! Zaczełam się znowu modlić… tak to prawda, jak trwoga do do Boga (albo mamy). No dobra, ale co teraz? Myśl pierwsza : trzeba będzie kupić nowe loty, jest już późno więc pewnie dopiero na jutro, trzeba będzie spać w hotelu, jutro kolejne mocne wiatry, pewnie odwołają loty jak tydzień temu, ile to będzie kosztować! Przecież nie możemy teraz wrócić do domu i zrezygnować. Myśl druga: sprawdzę loty z Heathrow do Bangkoku (już nie Gatwick). Na pewno coś jeszcze leci? Sprawdzam: Coooo! Tyle kasy? Miedzy lotami 18 godzin przerwy.. o nie! Myśl trzecia (prawie idealna): a może są jakieś loty z Heathrow do Dubaju (tak, żeby się dało złapać nasz transfer). Jest lot!!! O tej samej godzinie co z Gatwick : idealnie! Ile? – ja pierdole, opróżniam wszystkie skarbonki na koncie.
Mat udoskonalił mój plan (jak to u nas bywa) i stwierdził, że skoro to te same linie (Emirates) to może uda się nam załatwić przeniesienie lotu i zaoszczędzić kasę, zamiast kupować nowe bilety. Mieliśmy plan B, teraz byłam spokojniejsza, ale dalej z poziomem kortyzolu we krwi gruuubo ponad normę. Wszyscy w autobusie pytali się nas co robimy, bo jako jedyni mieliśmy jakiś plan. Wiedzieliśmy, że jak autobus tylko się zatrzyma, zaczynamy swój maraton, a po powrocie piszemy zażalenie do National Express (między innymi o zwrot kasy za bilety). Dla mnie był to bieg życia! Dobrze, że mielśmy plecaki, bo z walizkami BEZ SZANS. Bo Heathrow to nie jakieś pitu pitu a pięć terminali.
Znaleźliśmy punkt obsługi Emirates. Ledwo łapałam oddech, a moja astma już wybierała czcionkę na mój nagrobek. Mati wytłumaczył całą sytuację gdy ja walczyłam z plecakiem i O2. Najlepsze było to, że kobieta nie była WCALE zaskoczona tym, że się spóźniamy właśnie na lot z Gatwick, a tym, że dojechaliśmy jakimś cudem do Londynu. Podobno wszystko stało od godziny 13, a na wcześniejszy lot spóźniło się ponad 100 osób. Była plaga wypadków… Na naszej trasie było ponad 20 i nie żartuję.
Finalnie dostaliśmy informację, że polecimy! Przeniesienie lotu miało kosztować (chyba) 230 funtów – aa to nie było już instotne (poza tym, przy wizji kupienia nowych biletów, to było nic). Gdy to usłyszałam, zaczęłam płakać na nowo, tym razem ze szczęścia! Wybuchnęłam płaczo-śmiechem jak Pumba, gdy zobaczył, że Simba dorósł. Chwilunię później przyszła kolejna babka i zaczęła mnie wypytywać, czy wszystko w porządku. Nie dziwię się jej, bo z boku musiało to wyglądać co najmniej DZIWNIE. Opowiedzieliśmy jej w wielkim skrócie całą historię ponownie. Nie mogła uwierzyć, że godzinną trasę pokonaliśmy w sześć. Ja już miałam to gdzieś, byłam cała zapłakana, trzęsłam się z nerwów, ale już uśmiechałam. Pani dała nam bilety i powiedziała, że dziś już przeszliśmy wystraczająco dużo, że nie musimy nic płacić. Ona sobie te opłaty w coś tam wpisze i żebyśmy zmykali zanim zmieni zdanie. Musieliśmy tylko obiecać, że będziemy się fantastycznie bawić na wakacjach i strzelimy sobie na powitanie kilka drinków na pokładzie samolotu – bo nam się należą jak nigdy.
Nie wiem z czym to porównać, ale takiego rodzaju stresu nie mieliśmy nigdy. Najgorsza była bezsilność i to, że byliśmy zamknięci w puszce, nic nie było zależne od nas. Odebraliśmy bilety i dalej biegiem pod bramkę z której mieliśmy lecieć. Zdążyliśmy! Poziom stresu… haszi (pieszczotliwa nazwa na moje Haszimoto) ma zapasy na co najmniej rok. Nie było nam do śmiechu. Byliśmy w niewybrażalnym amoku. Radość wróciła, gdy weszliśmy do samolotu Airbus a380. Nigdy nie leciałam taką maszyną, nigdy innymi liniami, niż te tanie. Ekscytacja poziom pińcet! Czym? Wszystkim, nawet perfumami w toalecie. Zrobiłam Wam niezły spam na instastory (instagram: suchankowa). Jaraliśmy się tym, że duże siedzenia, że miejsce na nogi, że własny ekran, że kocyk, że poduszka, że menu z jedzeniem, że drinki, że można puścić nagranie na żywo z kamerki z przodu samolotu oraz pod nim. Jarando maksymalne no i ten wyczekiwany spokój (czytaj: drink).
Dziękuję tu (znowu) za milion wiadomości! Możecie się dziwić, ale takie wsparcie pomaga, bo człowiek czuje się jakoś tak bardziej ojojany mentalnie. Nie relacjonowałam dramy na żywo, bo nie było na to czasu, każda minuta się liczyła. Dałam znać, gdy już czekaliśmy na wejście na pokład. Napisałam bo chciałam, tak samo jak robię to teraz. Nie życzę nikomu by musiał kiedykolwiek przechodzić przez to, co my. Pamiętajcie jednak, że z każdego bagna jest jakieś wyjście i co dwie głowy to nie jedna. Wy możecie się uczyć na naszych będach i w razie czego, macie gotową ściągę.
Ja natomiast wiem, że przy kolejnym TAKIM locie: żadnych atubusów, tylko pociąg i metro. Przy wczesnym locie, obowiązkowo nocleg przy lotnisku ( mam na myśli dalekie loty i inne lotnisko niż to na Luton). Skarbonki, które można rozwalić w kryzysowej sytuacji. I pamiętajcie, tam też pracują ludzie, można się dogadać. Oczywiście, wiele zależy od przewoźnika i polityki firmy. A na koniec mogę polecić Emirates! I to niestety nie jest współpraca, a najlepsze (jakimi podróżowałam) linie lotnicze.
A może Wy mieliście podobne doświadczenia? Podobny poziom stresu? Czy poznaliście dobrze uczucie bezsilności, kiedy nie macie na coś wpływu? Napiszcie w komentarzu, przeczytam z ciekawością. Ściskam okrutnie mocno! buziak